wtorek, 4 listopada 2014

Rozdział 27

Każdy człowiek boryka się w życiu z jedną prawdą, której nigdy w pełni nie pojmie. Musi przerabiać wciąż te same lekcje, popełniać takie same błędy, zanim ich sens dotrze wreszcie do jego świadomości.
----------------
W ciemnym, przesiąkniętym wilgocią pomieszczeniu słychać było tylko jego nierówny oddech. Brak tlenu powodował, że myśli miał zamglone, coraz trudniej było mu oddychać.
Zgrzyt krzesła. Poruszył się, próbując wyplątać dłonie z sznura, który wbijał mu się w skórę przedzierając ją aż do krwi. Czuł jej zapach, zaciskał zęby nadal szarpiąc z całych sił.
Ręce miał ociężałe, nie potrafił ruszać nogami, jakby ważyły tonę. Środek usypiający przestawał działać, ale cóż z tego. Tlenu było z każdą sekundą coraz mniej.
Powoli oczy przyzwyczajały się do ciemności, widział zarys drzwi, oddalonych od niego o półtora metra. Nie było tu okien, szybu wentylacyjnego, a odór gnijącego ciała dochodził do jego nozdrzy, powodując odruchy wymiotne.
Usłyszał jakiś dźwięk na zewnątrz i zamarł na sekundę. Trzy krople krwi kapnęły na ziemię z cichym plaśnięciem, a za drzwiami rozniosło się echo przyciszonej rozmowy.
Przestał oddychać. Przeszli. Dwóch, wykonali dwadzieścia kroków nim zaczęli być niesłyszalni. Na koniec wybuchnęli śmiechem, szyderczym, bezlitosnym i on zrozumiał, że właśnie tak przez całe życie się śmiał.
Wypuścił powietrze z ust i gwałtownie powrócił do próby ucieczki. Krople potu spływały mu po czole, nie wiedział o co chodzi, przecież chwilę wcześniej stał przed tym cholernym budynkiem!
Kolejne kroki, tym razem jakby pewniejsze, bardziej stanowcze. Obliczył, że teraz musi być ich trzech, a może czterech? Nie, trzech. Na pewno trzech.
Zgrzyt zamków w drzwiach, a potem do pomieszczenia wlała się struga światła, oślepiając szatyna. Zmrużył oczy. Parsknął, gdy do środka wszedł Borys.
-Ronan- Ten zdawał się nie zauważyć kpiny.- Same z tobą kłopoty.
Jake oparł się o krzesło, a strużka krwi spłynęła mu po wnętrzu dłoni, środkowym i serdecznym palcu, a potem kapała na podłogę.
-Ciekawe jest to, że o ciebie się nie martwiła.
Zielonooki doskonale wiedział o kogo chodzi. Przygryzł język, a w ustach pojawił się mu metaliczny posmak krwi.
-Wierny jak pies.- Wyciągnął spluwę i odbezpieczył ją, wymierzając w czoło mężczyzny.- Ale mam dla ciebie propozycję.
Szatyn wywrócił oczami. W głębokim poważaniu miał jego propozycję.
-Pomożesz mi, a ta suka nawet jeśli przeżyje, zapłaci za wszystko- przyciszył głos, by na końcu zaśmiać się złowrogo.
Była to prowokacja. Jake zaczął się szarpać, chcąc rozerwać Borysa na strzępy, lecz nie miał takiej możliwości. Wykrzykiwał groźby, wulgaryzmy, coraz bardziej się nakręcając.
-Szkoda.- Wzruszył ramionami.- Bynajmniej już mi nie zaszkodzisz.
I nacisnął spust, a krew prysła dookoła. Kolejna osoba. Bo przecież na liście nie może pozostać nawet jedna osoba.

Kiedy dotarli w końcu do szpitala, Ann nie wykazywała żadnych oznak życia. Jej puls był prawie niewyczuwalny, tak samo oddech. Pielęgniarki jęknęły, a w oczach jednej z nich pojawiły się łzy, gdy zobaczyły ciało dziewczyny. Wyglądała jakby już była martwa. Szybko przewieziono ją na OIOM, lecz z braku pokrewieństwa, nie powiedzieli Leonowi nic. Nie wiedział, czy brunetka będzie operowana, co w jej stanie mogło być ryzykowane, ale jednocześnie mogło uratować jej życie, był pewien że liczą się teraz tylko sekundy, że wszystko leży w rękach lekarzy i tego jak szybko zabiorą się do pracy. On zrobił co mógł, ale i tak czuł, że to zbyt mało.
W połowie drogi przestali za nim jechać, jakby odpuścili. Najprawdopodobniej wiedzieli, że nie ma to sensu. On na ich miejscu zrobiłby to samo, zwłaszcza, że doskonale ją widział.
Kilka minut po tym jak lekarze zajęli się Collins, pod szpital zajechała karetka, wyskoczyli z niej ratownicy, a na noszach leżała nieznana mu, rudowłosa kobieta. Nie widział jej obrażeń, ale zważywszy na to, że zajęli się nią trochę wolniej niż brązowooką, możliwe, że z nią nie było aż tak źle.
Leon schował twarz w dłoniach, mógł zrobić coś wcześniej. Mógł przeciwstawić się Borysowi, jednak tego nie zrobił. Ślepo wpatrzony w swojego nauczyciela, robił to, co ten mu kazał. Tak jakby umysł został wyłączony, a on sam stał się robotem niepotrafiącym samodzielnie myśleć.


Robert Collins wraz z żoną i synem wpadli do szpitala wywołując jeszcze większe poruszenie. Nie można się było dziwić. Syn, który podobno nie żył, pojawia się w szpitalu, a jego siostra i dziewczyna walczą o życie. Nie tylko pielęgniarki były zszokowane widokiem Maxa Collinsa, na Boga, przecież chyba każdy w mieście wiedział, że nie żyje!
Tak również myślała jego matka, która była już strzępkiem nerwów i doktor musiał wstrzyknąć jej coś na uspokojenie, bo niewiadome było, czy jej serce to wszystko by zniosło.
Max dostrzegł Leona, w tym samym momencie co on jego. Blondyn poderwał się gwałtownie, gotowy do ataku, ignorował publiczność. Podbiegł do rudowłosego i zaczął go bić gołymi pięściami, a że ten się nie bronił, Collins jeszcze bardziej się nakręcał. Najprawdopodobniej by go zabił, gdyby ochrona go nie powstrzymała i nie wyprowadziła na zewnątrz. To był najgorszy dzień jego życia.

Mijały godziny, a każda z nich ciągnęła się i trwała jakby rok. Borys w zaskakująco szybkim tempie zwiał, tak samo jego ludzie. Leon siedział jak najdalej od Maxa, już opatrzony, z kubkiem kawy w dłoni, czekał na diagnozę. Nie powinien tam być, ale nie mógł zmusić się do wyjścia. Nie mógłby wytrzymać sam ze sobą. Brat Anny również zażył leki na uspokojenie, lecz w jego przypadku nawet one nie były w stanie go uspokoić. Mężczyzna miał łzy w oczach, bezsilność to za mało by określić jego stan. Kiedy dowiedział się, że Jared odszedł, już nie wytrzymał. Nic nie mówiąc podniósł się z miejsca i wyszedł, a nikt aż tak bardzo nie wybierał się na drugi świat, by go zatrzymać.
Victoria wsparta na ramieniu męża, brudziła mu koszulę, makijażem, który spływał wraz ze łzami. Dygotała, będąc przerażona myślą, że może stracić jedyną córkę. Straciła już syna, potem drugiego, choć ten na szczęście żył, a teraz miała stracić dodatkowo córkę. Żadna matka by tego nie wytrzymała.

Trzy dni później odbył się pogrzeb Jareda i Cam, a kolejnego dnia Jake'a. Na żadnym z tych pogrzebów nie było Anny. Niebieskooki z trudem udał się na pożegnanie przyjaciela, a z myślą o siostrze i o tym, że na pewno chciałaby być, poszedł również pożegnać Camillę i Jake'a.
Matka Camilli załamała się psychicznie i tuż po ceremonia państwo Baker wyjechali z Los Angeles. Z dziewczyną Jareda było wiele gorzej, bo ona podcięła sobie żyły, opuszczając ten świat w nadziei, że po śmierci znów spotka ukochanego.
Tylko Brown'owie mogli uchodzić za szczęściarzy, bo Emily bezpiecznie do nich wróciła, a Paul powoli powracał do zdrowia.

Stan Juliet był stabilny, wyszła z wypadku tylko z niewielkim uszkodzeniem ciała, w szpitalu spędziła tydzień, a potem wspierała Maxa.
Anna pozostawała w śpiączce przez ten czas, znajdowała się nadal na oddziale intensywnej terapii i można było patrzeć na nią tylko przez szybę. Collinsowie i Juliet zmieniali się co kilka godzin, by w razie gdyby dziewczyna się wybudziła, reszta szybko się o tym by dowiedziała. Lecz tak się nie stawało.
Mijały kolejne dni, a jej stan się nie zmieniał. Podpięta do różnych urządzeń, które za nią żyły, leżała w łóżku. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że dziewczyna umrze. A zwłaszcza Paul, który spędzał w szpitalu większą część doby. Wykłócał się z lekarzami, dopuszczał się bójek, ale wykłócił to, iż mógł siedzieć przy nieprzytomnej brunetce. Trzymał ją za zimną dłoń, głaszcząc i całując. Nie raz z oczu płynęły mu łzy.
Minął miesiąc, a potem jeszcze tydzień. Lekarze zdecydowali, że już nie ma szans by dziewczyna się wybudziła, dzisiaj mieli odpiąć wszystkie urządzenia.
Brunet siedział przy jej łóżku, wpatrywał się w nią, modląc na zmianę zaklinając Boga.
Poruszyła palcem.
Była nadzieja.

W każdym rozdziale swojego życia czegoś się uczę, z czegoś czerpię lekcje. Coś dostaję i coś zostaje mi odebrane. Czasami myślę, że już nie będzie dobrze, ale są one. Gwiazdy. Upadają, jak i ludzie. Nie widać, żeby się podnosiły, ale to robią.
Bo chcą istnieć, bo wiedzą, że jest tylko...
TU i TERAZ

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
---------
*"ZAWSZE PRZY MNIE STÓJ"  Carolyn Jess-Cooke
Rozdział nie jest taki, jaki miał być. Mogę przyznać, że jest jednym z najgorszych tej części. Wiem to, ale nie potrafiłam inaczej tego zakończyć. Nie potrafiłam zrobić WOW po którym każdy by płakał i którego każdy się spodziewał. Może jesteście zawiedzeni, może nie będziecie chcieli już więcej czytać tego co piszę, zrozumiem to.
Jeśli chcecie, wyczekujcie trzeciej części. Ja tu wrócę, nie wiem jak Wy. Ale chcę teraz podziękować wszystkim, którzy tu byli, którzy mnie wspierali i trwali ze mną na dobre i na złe. 
Dziękuje, że czytaliście rozdziały lepsze i gorsze, choć tych drugich było więcej, czasami nie dawałam z siebie wszystkiego, nie pisałam tak, jak chciałam, ale Ann była częścią mnie i nawet jeśli już nigdy nie miałabym o niej pisać, to jej osoba ze mną pozostanie.
To nie koniec, to dopiero początek.
Do napisania. 

Szablony