----------------
W
ciemnym, przesiąkniętym wilgocią pomieszczeniu słychać było
tylko jego nierówny oddech. Brak tlenu powodował, że myśli miał
zamglone, coraz trudniej było mu oddychać.
Zgrzyt
krzesła. Poruszył się, próbując wyplątać dłonie z sznura,
który wbijał mu się w skórę przedzierając ją aż do krwi. Czuł
jej zapach, zaciskał zęby nadal szarpiąc z całych sił.
Ręce
miał ociężałe, nie potrafił ruszać nogami, jakby ważyły tonę.
Środek usypiający przestawał działać, ale cóż z tego. Tlenu
było z każdą sekundą coraz mniej.
Powoli
oczy przyzwyczajały się do ciemności, widział zarys drzwi,
oddalonych od niego o półtora metra. Nie było tu okien, szybu
wentylacyjnego, a odór gnijącego ciała dochodził do jego nozdrzy,
powodując odruchy wymiotne.
Usłyszał
jakiś dźwięk na zewnątrz i zamarł na sekundę. Trzy krople krwi
kapnęły na ziemię z cichym plaśnięciem, a za drzwiami rozniosło
się echo przyciszonej rozmowy.
Przestał
oddychać. Przeszli. Dwóch, wykonali dwadzieścia kroków nim
zaczęli być niesłyszalni. Na koniec wybuchnęli śmiechem,
szyderczym, bezlitosnym i on zrozumiał, że właśnie tak przez całe
życie się śmiał.
Wypuścił
powietrze z ust i gwałtownie powrócił do próby ucieczki. Krople
potu spływały mu po czole, nie wiedział o co chodzi, przecież
chwilę wcześniej stał przed tym cholernym budynkiem!
Kolejne
kroki, tym razem jakby pewniejsze, bardziej stanowcze. Obliczył, że
teraz musi być ich trzech, a może czterech? Nie, trzech. Na pewno
trzech.
Zgrzyt
zamków w drzwiach, a potem do pomieszczenia wlała się struga
światła, oślepiając szatyna. Zmrużył oczy. Parsknął, gdy do
środka wszedł Borys.
-Ronan-
Ten zdawał się nie zauważyć kpiny.- Same z tobą kłopoty.
Jake
oparł się o krzesło, a strużka krwi spłynęła mu po wnętrzu
dłoni, środkowym i serdecznym palcu, a potem kapała na podłogę.
-Ciekawe
jest to, że o ciebie się nie martwiła.
Zielonooki
doskonale wiedział o kogo chodzi. Przygryzł język, a w ustach
pojawił się mu metaliczny posmak krwi.
-Wierny
jak pies.- Wyciągnął spluwę i odbezpieczył ją, wymierzając w
czoło mężczyzny.- Ale mam dla ciebie propozycję.
Szatyn
wywrócił oczami. W głębokim poważaniu miał jego propozycję.
-Pomożesz
mi, a ta suka nawet jeśli przeżyje, zapłaci za wszystko-
przyciszył głos, by na końcu zaśmiać się złowrogo.
Była
to prowokacja. Jake zaczął się szarpać, chcąc rozerwać Borysa
na strzępy, lecz nie miał takiej możliwości. Wykrzykiwał groźby,
wulgaryzmy, coraz bardziej się nakręcając.
-Szkoda.-
Wzruszył ramionami.- Bynajmniej już mi nie zaszkodzisz.
I
nacisnął spust, a krew prysła dookoła. Kolejna osoba. Bo przecież
na liście nie może pozostać nawet jedna osoba.
Kiedy
dotarli w końcu do szpitala, Ann nie wykazywała żadnych oznak
życia. Jej puls był prawie niewyczuwalny, tak samo oddech.
Pielęgniarki jęknęły, a w oczach jednej z nich pojawiły się
łzy, gdy zobaczyły ciało dziewczyny. Wyglądała jakby już była
martwa. Szybko przewieziono ją na OIOM, lecz z braku pokrewieństwa,
nie powiedzieli Leonowi nic. Nie wiedział, czy brunetka będzie
operowana, co w jej stanie mogło być ryzykowane, ale jednocześnie
mogło uratować jej życie, był pewien że liczą się teraz tylko
sekundy, że wszystko leży w rękach lekarzy i tego jak szybko
zabiorą się do pracy. On zrobił co mógł, ale i tak czuł, że to
zbyt mało.
W
połowie drogi przestali za nim jechać, jakby odpuścili.
Najprawdopodobniej wiedzieli, że nie ma to sensu. On na ich miejscu
zrobiłby to samo, zwłaszcza, że doskonale ją widział.
Kilka
minut po tym jak lekarze zajęli się Collins, pod szpital zajechała
karetka, wyskoczyli z niej ratownicy, a na noszach leżała nieznana
mu, rudowłosa kobieta. Nie widział jej obrażeń, ale zważywszy na
to, że zajęli się nią trochę wolniej niż brązowooką, możliwe,
że z nią nie było aż tak źle.
Leon
schował twarz w dłoniach, mógł zrobić coś wcześniej. Mógł
przeciwstawić się Borysowi, jednak tego nie zrobił. Ślepo
wpatrzony w swojego nauczyciela, robił to, co ten mu kazał. Tak
jakby umysł został wyłączony, a on sam stał się robotem
niepotrafiącym samodzielnie myśleć.
Robert
Collins wraz z żoną i synem wpadli do szpitala wywołując jeszcze
większe poruszenie. Nie można się było dziwić. Syn, który
podobno nie żył, pojawia się w szpitalu, a jego siostra i
dziewczyna walczą o życie. Nie tylko pielęgniarki były zszokowane
widokiem Maxa Collinsa, na Boga, przecież chyba każdy w mieście
wiedział, że nie żyje!
Tak
również myślała jego matka, która była już strzępkiem nerwów
i doktor musiał wstrzyknąć jej coś na uspokojenie, bo niewiadome
było, czy jej serce to wszystko by zniosło.
Max
dostrzegł Leona, w tym samym momencie co on jego. Blondyn poderwał
się gwałtownie, gotowy do ataku, ignorował publiczność. Podbiegł
do rudowłosego i zaczął go bić gołymi pięściami, a że ten się
nie bronił, Collins jeszcze bardziej się nakręcał.
Najprawdopodobniej by go zabił, gdyby ochrona go nie powstrzymała i
nie wyprowadziła na zewnątrz. To był najgorszy dzień jego życia.
Mijały
godziny, a każda z nich ciągnęła się i trwała jakby rok. Borys
w zaskakująco szybkim tempie zwiał, tak samo jego ludzie. Leon
siedział jak najdalej od Maxa, już opatrzony, z kubkiem kawy w
dłoni, czekał na diagnozę. Nie powinien tam być, ale nie mógł
zmusić się do wyjścia. Nie mógłby wytrzymać sam ze sobą. Brat
Anny również zażył leki na uspokojenie, lecz w jego przypadku
nawet one nie były w stanie go uspokoić. Mężczyzna miał łzy w
oczach, bezsilność to za mało by określić jego stan. Kiedy
dowiedział się, że Jared odszedł, już nie wytrzymał. Nic nie
mówiąc podniósł się z miejsca i wyszedł, a nikt aż tak bardzo
nie wybierał się na drugi świat, by go zatrzymać.
Victoria
wsparta na ramieniu męża, brudziła mu koszulę, makijażem, który
spływał wraz ze łzami. Dygotała, będąc przerażona myślą, że
może stracić jedyną córkę. Straciła już syna, potem drugiego,
choć ten na szczęście żył, a teraz miała stracić dodatkowo
córkę. Żadna matka by tego nie wytrzymała.
Trzy
dni później odbył się pogrzeb Jareda i Cam, a kolejnego dnia
Jake'a. Na żadnym z tych pogrzebów nie było Anny. Niebieskooki z
trudem udał się na pożegnanie przyjaciela, a z myślą o siostrze
i o tym, że na pewno chciałaby być, poszedł również pożegnać
Camillę i Jake'a.
Matka
Camilli załamała się psychicznie i tuż po ceremonia państwo
Baker wyjechali z Los Angeles. Z dziewczyną Jareda było wiele
gorzej, bo ona podcięła sobie żyły, opuszczając ten świat w
nadziei, że po śmierci znów spotka ukochanego.
Tylko
Brown'owie mogli uchodzić za szczęściarzy, bo Emily bezpiecznie do
nich wróciła, a Paul powoli powracał do zdrowia.
Stan
Juliet był stabilny, wyszła z wypadku tylko z niewielkim
uszkodzeniem ciała, w szpitalu spędziła tydzień, a potem
wspierała Maxa.
Anna
pozostawała w śpiączce przez ten czas, znajdowała się nadal na
oddziale intensywnej terapii i można było patrzeć na nią tylko
przez szybę. Collinsowie i Juliet zmieniali się co kilka godzin, by
w razie gdyby dziewczyna się wybudziła, reszta szybko się o tym by
dowiedziała. Lecz tak się nie stawało.
Mijały
kolejne dni, a jej stan się nie zmieniał. Podpięta do różnych
urządzeń, które za nią żyły, leżała w łóżku. Nikt nie
chciał przyjąć do wiadomości, że dziewczyna umrze. A zwłaszcza
Paul, który spędzał w szpitalu większą część doby. Wykłócał
się z lekarzami, dopuszczał się bójek, ale wykłócił to, iż
mógł siedzieć przy nieprzytomnej brunetce. Trzymał ją za zimną
dłoń, głaszcząc i całując. Nie raz z oczu płynęły mu łzy.
Minął
miesiąc, a potem jeszcze tydzień. Lekarze zdecydowali, że już nie
ma szans by dziewczyna się wybudziła, dzisiaj mieli odpiąć
wszystkie urządzenia.
Brunet
siedział przy jej łóżku, wpatrywał się w nią, modląc na
zmianę zaklinając Boga.
Poruszyła
palcem.
Była
nadzieja.
W
każdym rozdziale swojego życia czegoś się uczę, z czegoś
czerpię lekcje. Coś dostaję i coś zostaje mi odebrane. Czasami
myślę, że już nie będzie dobrze, ale są one. Gwiazdy. Upadają,
jak i ludzie. Nie widać, żeby się podnosiły, ale to robią.
Bo
chcą istnieć, bo wiedzą, że jest tylko...
TU
i TERAZ
KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
---------
*"ZAWSZE PRZY MNIE STÓJ" Carolyn Jess-Cooke
Rozdział nie jest taki, jaki miał być. Mogę przyznać, że jest jednym z najgorszych tej części. Wiem to, ale nie potrafiłam inaczej tego zakończyć. Nie potrafiłam zrobić WOW po którym każdy by płakał i którego każdy się spodziewał. Może jesteście zawiedzeni, może nie będziecie chcieli już więcej czytać tego co piszę, zrozumiem to.
Jeśli chcecie, wyczekujcie trzeciej części. Ja tu wrócę, nie wiem jak Wy. Ale chcę teraz podziękować wszystkim, którzy tu byli, którzy mnie wspierali i trwali ze mną na dobre i na złe.
Dziękuje, że czytaliście rozdziały lepsze i gorsze, choć tych drugich było więcej, czasami nie dawałam z siebie wszystkiego, nie pisałam tak, jak chciałam, ale Ann była częścią mnie i nawet jeśli już nigdy nie miałabym o niej pisać, to jej osoba ze mną pozostanie.
To nie koniec, to dopiero początek.
Do napisania.