piątek, 17 czerwca 2016

Mroczna powraca

Witam!
Jeżeli ktokolwiek jeszcze tutaj jest...
Ostatni post na jakimkolwiek blogu opublikowałam chyba półtora roku temu, może były to nawet dwa lata. Muszę wyznać, że był to bardzo ciężki dla mnie czas, ponieważ zmagałam się wtedy z wieloma problemami, niektóre z nich nadal mi towarzyszą.
Ale wracam...
Postanowiłam na początek powrócić do czegoś znajomego, padło na Świat bez Tolerancji, jednak na razie nie zamierzam go kontynuować, a napisać inną wersję.
Pozostawiam Wam fragment, napisany na szybko, wiem, mój styl się pogorszył, będę musiała włożyć dużo pracy w pisanie, by powrócić na poziom z opowiadania Świat Przeciwko Nam, ale wierzę, że mi się uda.
Dziękuję, jeżeli ktokolwiek tutaj się jeszcze pojawił.

 
Lato 2013, San Diego, stan California

Nie wiem, kiedy to się zaczęło. Nie pamiętam, jak do tego doszło. Przed oczami mam ciemność, czuję igły wbijane w mózg, które rozdzierają go na drobne strzępy, z oddali dochodząc do mnie głosy, lecz już nie jestem pewna, czy są prawdziwe, czy tylko mój zniszczony umysł je wymyślił. Coś obślizgłego pełza wzdłuż mojego ciała, mam odruchy wymiotne, dociera do szyi i oplata ją odbierając mi dostęp do tlenu. Szarpię się i wrzeszczę, błagając by ktoś mi pomógł. Niech ktoś uciszy ten głos! To trzyma mnie za ręce i nie pozwala uciec. Sądzę, że przemawia do mnie sam diabeł. Do moich nozdrzy dociera swąd palonego mięsa, w tym samym momencie czuję potworny ból, jakby ktoś przykładał ogień do mego ciała.
Zostanę spalona! Choć staram się wydostać, tracę siły, z gardła wydobywa się tylko charczenie, duszę się. Ciecz spływa po mnie i jestem pewna, że to krew. Tak bardzo się boję.
Zaczynam odpływać, umieram, słysząc szepty samego diabła. 
----------
Wybaczcie
Wasza Mroczna

sobota, 25 kwietnia 2015

Koniec

Ostatnio przeczytałam komentarz jednej z Was i doszłam do wniosku, że ma ta osoba rację. Nie powinnam zaczynać trzeciej części. Był to błąd i dopiero teraz uświadomiłam sobie, że wszystko dawało mi znaki, by tego nie robić. Może to nawet dobrze, że komputer mi się zepsuł. Może jeśli tak by się nie stało, tylko zepsułabym to opowiadanie. Ann i Paul już chyba na zawsze pozostaną ze mną i możliwe, że ta trzecia część by ich zniszczyła. Choć robię to z przykrością, tak chyba będzie lepiej. Żegnam się z Ann i Paulem, pozwalam im żyć swoim życiem i mam nadzieję, że to mi wybaczycie.
Jeśli interesuje Was to, czy powrócę do pisania lub macie jakieś inne pytania, zapraszam na FP, gdzie w miarę dostępu do internetu postaram się odpowiedzieć na wszystkie pytania.
Wasza Mroczna


środa, 4 lutego 2015

Rozdział 1

„Myślę o obietnicach, które mi składano. O kłamstwach, których słuchałem.
Nie, poprawiam się w myślach. To nie były kłamstwa.
To były obietnice, które źle zrozumiałem.”*

-----------------------
-Jak ci się podoba nowy?- Ojciec rozparł się wygodnie na skórzanym fotelu i odrobinę poluźnił szary krawat. Wbił we mnie spojrzenie, które wytrzymałam bez odwracania wzroku. Przechyliłam głowę na bok i wzruszyłam ramionami. Może wydawać się to dziwne, ale w umyśle cały czas odtwarzałam tamtą rozmowę. Nie robiłam tego specjalnie, wręcz przeciwnie, to wspomnienie samo ciągle do mnie powracało chociaż minęło już kilka ładnych godzin.
Miałam ogromną ochotę zadać tacie masę pytań na temat tego Scotta, między innymi chciałam się dowiedzieć dlaczego zrezygnował z służby w wojsku, miał za sobą cztery lata misji w Afganistanie i naprawdę wydawało mi się to dziwne, że zdecydował się to ot tak porzucić, zwłaszcza, że wyglądał na człowieka, który nie podejmuje pochopnych decyzji i świadomie wykonuje każdy ruch. Zastanawiające było również to, że pochodził z Florydy i jakimś cudem dostał się w szeregi naszej firmy i to w okresie, gdzie nikogo nowego nie przyjmowaliśmy. Borys posiadał akt własności firmy, dopóki ja żyłam był on nieważny, jednak co chwilę mogłam usłyszeć cenę własnej głowy. No, nie należała do najmniejszych...
Mogłabym o to wszystko zapytać ojca, lecz tego nie zrobię. Oprócz tego, że odzywałam się tylko wtedy gdy musiałam, samymi pojedynczymi słowami, to od Tamtego czasu z nikim normalnie nie rozmawiałam, no może z wyjątkiem tego nowego... Nawet mój terapeuta chyba zrozumiał, iż nie zamierzam z nim rozmawiać, oni jeszcze nie przyjęli tego do świadomości...
-Nie ma żadnych dziar, czy jak to teraz nazywają.- Rzucił mi znaczące spojrzenie. Moja brew natomiast uniosła się ku górze. Od dziewięciu miesięcy pod sercem noszę wyrytą datę śmierci moich bliskich, kilka cyfr, które codziennie przypominają mi, że mam do wykonania jeszcze jedną robotę.
Muszę zabić Borysa, nawet jeśli ten jest na drugim krańcu świata i tak go znajdę.
-Co to ma do rzeczy?- mruknęłam wpatrując się w swoje dłonie.- Po co chciałeś, bym przyszła?
Oparł przedramiona na biurku i pochylił się w moim kierunku. Oddychał ciężko, jakby z trudem, a na czole pojawiły mu się kropelki potu.
-Max wyprowadza się na wschodnie wybrzeże- oznajmił przyciszonym głosem.- Wszyscy wiemy, że jedyną osobą, która go tutaj trzyma jesteś ty! Jednak wszyscy też powoli zdajemy sobie sprawę, że ty już nigdy nie wrócisz. Max ma nadal nadzieję... Twoja matka nadal modli się, żebyś wróciła...
Nie mogłam dalej słuchać tych bzdur... Przeszli w kolejną fazę, teraz próbowali wymusić na mnie poczucie winy, tak jakbym nie budziła się codziennie, jakby koszmary nie prześladowały mnie na każdym kroku, jakby zakrwawiona twarz Cam nie pojawiała mi się przed oczami... Jakbym nie wiedziała, że to wszystko moja wina. Wiedziałam, nikt nie musiał mnie uświadamiać.
Zacisnęłam dłonie w pięści i spróbowałam wyciszyć głosy w umyśle. Szepty, przerażające szepty...
Mięśnie drżały, gotowe do ucieczki, mimo wszystko, chyba jeszcze nigdy nie znajdowałam się w tak dobrej formie, ćwiczyłam codziennie. Na początku była to tylko rehabilitacja, potem bieganie na bieżni, teraz to kilka godzin w nocy, tylko tak mogłam to uciszyć, robiąc się coraz lepsza. Moje ciało to same mięśnie i byłam z tego cholernie dumna.
-Te włosy...- Wskazał na moją głowę.- One...
-Tak- wyprzedziłam jego pytanie.- Nadal będą czarne.
Pokiwał głową z rezygnacją i odsunął się na oparcie fotela. Rozejrzał się po pomieszczeniu, nie potrafił na mnie patrzeć...
Powoli się podniosłam i zaczęłam zmierzać ku wyjściu, czując, że nic tu po mnie.
-Scott zastąpi Maxa.- Zatrzymałam się z klamką w dłoni.- Już dzisiaj cię odbierze, na razie Max będzie wam towarzyszył.
Skinęłam głową i otworzyłam drzwi, ale on najwyraźniej dopiero zaczął się rozgadywać. Wywróciłabym oczami, lecz nie miałam na to siły, więc zatrzasnęłam drzwi, obróciłam się i oparłam się o nie plecami.
-W sobotę idziemy na kolacje, ja, mama, Max, Juliet no i ty.- Udawał, że sprawdza coś w notesie.- Oczywiście chcemy, byś zaprosiła Paula.
Uniosłam brwi, choć nie w wyrazie zaskoczenia. Paul znajdował się w niewielkim gronie osób, które były mile widzianymi gośćmi w naszym domu. Od tamtego czasu nasi rodzice nawet kilka razy spotkali się na partyjkę golfa i tenisa.
Tyle, że między mną, a Paulem nic nie było tak jak dawniej. Nie potrafiłam na niego patrzeć i nie czuć poczucia winy oraz wstrętu do samej siebie przez to co Borys zrobił mu i Emily. On zapewniał mnie, że nic się nie zmieniło, specjalnie dla mnie nie wyjechał gdzieś daleko na studia, a został w mieście. Naprawdę żałowałam, że nie umiałam się z tego cieszyć tak, jak powinnam.
Ponownie skinęłam głową. Oczywiście, ze go zaproszę. W końcu oficjalnie nadal byliśmy parą i wszyscy oprócz mnie tak też uważali. Byliśmy parą od siedemnastu miesięcy, cóż za ironia, bo ja Opuściłam jego gabinet, musiałam pobyć sama. Obecność ludzi mnie przytłaczała i coraz gorzej ją znosiłam.

Kiedy wychodziłam z firmy, słońce już dawno skryło się za horyzontem. Przed wejściem czekał na mnie czarny Hummer, a oparty o niego Max niby od niechcenia przyglądał się każdemu, kto przechodził. Gdy jego oczy odszukały moją osobę, przez moment, dosłownie przez sekundę zapłonęły w nich wesołe iskierki, przykre, że to właśnie ja je zgasiłam.
-Masz nowego szofera- próbował obrócić tą sytuację w żart i prawie mu się udało. Już prawie się uśmiechnęłam, a może to grymas, jednak już prawie się udało, tyle że wtedy...
-Uważaj- krzyknął blondyn i przycisnął mnie do drzwi samochodu, tym samym osłaniając własnym ciałem. Sekundę później doszły do mnie dźwięki wystrzałów, ludzie zaczęli krzyczeć i piszczeć, a wystrzałów było coraz więcej.
-Wsiadaj do samochodu- rozkazał brat, przez cały czas ochraniając mnie, próbowałam wypatrzeć skąd dochodzą te dźwięki, nie mogłam. Musiałam zamknąć oczy i wdrapać się na siedzenie, schowałam głowę między kolanami, bujałam się w przód i w tył, błagając w myślach by to się skończyło. Słyszałam jak Max coś krzyczy, na początku do Scotta, a później do krótkofalówki. Mogłam doskonale określić broń, z jakiej strzelano i które były naszej firmy, ale nie mogłam na to patrzeć... Nie umiałam oddzielić wspomnień od rzeczywistości. Świadomość, że ktoś dzisiaj zostanie postrzelony, wypychała na granicę zdrowego rozsądku i racjonalnego myślenia. Najchętniej wypadłabym z samochodu i pozwoliła by ten, który chciał zabić Annę Collins, to zrobił.
Nagle na plecach poczułam czyjąś dłoń, zaczęłam rozumieć, że znajdowałam się już daleko od firmy, a strzały jakie słyszałam, stanowiły tylko wspomnienie. Ze wstydem wytarłam płynące po policzkach łzy, nadal siedziałam pochylona na przednim siedzeniu.
-Gdzie Max?!- pisnęłam odskakując jak najdalej od nowego. Uderzyłam głową w szybę z taką siłą, że aż odskoczyła, a po czaszce rozniósł się okropny ból. Nerwowo rozejrzałam się po okolicy, gdzie jechaliśmy.
-Spokojnie.- Jego dłoń delikatnie głaskała moje plecy, a warga zadrżała mu, jakby chciał powstrzymać uśmiech.- Twój brat jest bezpieczny, jestem pewien, że już złapali gościa, który strzelał...
-Pewny?- syknęłam i strzepnęłam męską dłoń z siebie.- Człowieku! Ty o niczym nie masz pojęcia, pracujesz tu od...- Zerknęłam na radio. To nie pomogło.- Od kilku godzin! Jakim prawem mnie stamtąd wywiozłeś?! Czy wiesz, że za samowolkę mogę cię od razu wyrzucić?! Co za palant!
Wyrzuciłam dłonie ku górze, a później odwróciłam głową w stronę okna, tym samym próbowałam się uspokoić.
-Nie uważasz, że trochę pochopnie mnie oceniasz?- Pozostawał spokojny i opanowany. Szkoda, miałam nadzieję, że wyprowadzę go z równowagi tak jak on mnie.- Max kazał mi cię zawieźć w bezpieczne miejsce, wykonuję swój rozkaz...
-Rozkazuję ci, żebyś zawrócił- przerwałam mu gwałtownie.
-Trochę dziecinne zachowanie, jak na menadżera takiego imperium, panno Collins- zwrócił mi uwagę z odrobiną kpiny w głosie.
Odpuściłam sobie odpowiedź i w duchu zganiłam się za takie zachowanie. To nie było do mnie podobne. Nic już takie nie było i gubiłam się w drobnych czynnościach. Dodatkowo już nie pamiętałam, kiedy ostatnio tak dużo powiedziałam w jednym momencie. Uśmiechnęłam się pod nosem.
-Przepraszam- mruknęłam cicho.- Ja...
Mężczyzna spojrzał na mnie, odradzając mi mówienia czegokolwiek.
-Jesteś moją szefową...
-Wiem- ponownie mu przerwałam, tym razem uśmiechnęłam się szeroko. Naprawdę to zrobiłam. Uśmiechnęłam się, aż musiałam dotknąć policzków, by się przekonać, zasłoniłam palcami usta i zaczęłam się śmiać. O Jezu! Jak ja dawno się nie śmiałam. Po chwili spoważniałam. Wlepiłam wzrok w uliczne latarnie.- Nie wiesz wszystkiego o mnie...
-Po prostu zapomnijmy o całej tej sytuacji, co?- zaproponował.
Spojrzałam na niego z wdzięcznością i przytaknęłam. Usiadłam bokiem na fotelu i przysunęłam kolana do klatki piersiowej.
-Tu niedaleko jest świetne bistro, podają znakomite taco- stwierdził, tym samym składając mi propozycję.- Może masz ochotę się tam zatrzymać? Nikt za nami nie jedzie, a pewnie nic nie jadłaś przez cały dzień.
Jakby na potwierdzenie jego słów, zaburczało mi w brzuchu. Rumieniec zawstydzenia wypłynął na moją twarz. On udał, że tego nie słyszał.
-Uwielbiam taco- odpowiedziałam.- I masz rację, od rana nic nie jadłam. Ale to też przed nimi ukryjemy?
-Nie mam pojęcia o czym mówisz- zaśmiał się i skręcił na parking.
-------------------------
"Chłopak nikt" Allen Zadoff
Wszystkie informacje odnośnie nowych rozdziałów, opowiadania i wszystkiego o czym chcielibyście się dowiedzieć, pojawi się na Facebook'u. Link do FP znajduje się w kolumnie obok :)
Do napisania

piątek, 23 stycznia 2015

URODZINY & PROLOG

Miałam tu być już dawno, lecz pewne sprawy nie pozwalały mi na to, żeby do Was wrócić i nie jestem pewna, czy pozwolą mi zostać na dłużej. Niestety nie mogę się z Wami nimi podzielić, nie jestem w stanie, mam nadzieję, że to uszanujecie, ostatnie miesiące były dla mnie naprawdę trudne, a kolejne nie zapowiadają się lepiej, chociaż na to wpływa już inny powód.
Ale nie chcąc Was zanudzać moim życiem prywatnym,przychodzę do Was z radosną nowiną, sama w nią uwierzyć nie potrafię, 28 stycznia wybije rok, kiedy to opublikowałam pierwszy rozdział na tym blogu. Doskonale zdaję sobie sprawę, że był kiepski, a ja sama bardzo rozwinęłam się w tym czasie, pragnę nadal się rozwijać i stawać coraz lepsza. Mam nadzieję, że ten rok będzie lepszy i dla Was, i dla mnie, a jednocześnie dla wszystkich moich opowiadań, które zamierzałam pisać, a nie mogę kontynuować.
Dodatkowo dzisiaj mam niespodziankę w postaci krótkiego prologu. Mam nadzieję, że Wam się spodoba.
Do napisania.
-------------------------------------------------------
Jak najciszej proszę mów, ja wiem już wszystko
Porozumienie bez słów, mnie wystarczy bliskość*

Na ciemnym, bezchmurnym niebie księżyc wyraźnie odznaczał się swoim srebrnym blaskiem, a towarzyszące mu gwiazdy były praktycznie niewidoczne przez oświetlone miasto. Na ulicy zapanowała cisza, przerywana od czasu do czasu miauczeniem kota lub szczęknięciem psa. Kilka lam oświetlało okolice i rzucało cienie na pogrążone w mroku domu, których mieszkańcy najprawdopodobniej spali lub w ogóle się tam nie znajdowali. We wszystkich domach panowały egipskie ciemności, no może poza jedynym. Tym, którego szukał i którego znalazł.
Przed posiadłością, w niewielkich odległościach stały dwa czarne Rand Rovery, w każdym z nich znajdował się chociaż jeden człowiek, a w samym ogrodzie co chwilę ktoś przechodził niepostrzeżenie. Jeżeli nie miał za sobą dobrego szkolenia i kilku lat spędzonych na misjach w Afganistanie na pewno ich by nie dostrzegł. Jednak to nie stanowiło dla niego żadnego problemu.
W oknie na piętrze pojawił się cień postaci, zorientował się, iż to mężczyzna po budowie ciała i po sposobie w jakim się poruszał. Chwilę potem światło zgasło, a nieznana mu osoba podeszła do okna. Wiedział w jakim celu to zrobiła, obserwował ich już od kilku dni, a przygotowywał się do tego od ponad dwóch miesięcy. Lecz wiedział, że to nie ten moment, miał jeszcze czas i dawał czas im. Musiał być pewien, że ona wróci do zdrowia, do sprawności przed tym wszystkim. Tylko w takim stanie była mu potrzebna, tylko w takim stanie on był potrzebny jej, choć ona jeszcze o tym nie wiedziała.
Nieśpiesznie obrócił się o sto osiemdziesiąt stopni. Zerknął ostatni raz na tamten dom, w jego oczach nie znajdował się złowrogi błysk, a na usta nie wypłynął żaden uśmiech zadowolenia. Pokręcił głową nie ciesząc się z osiągniętego celu.
-Znalazłem cię- mruknął do siebie robiąc krok na przód.- A ty mi pomożesz.

13 miesięcy później
Przyłożyłam czoło do zimniej szyby, przez którą było widać panoramę miasta. Mój ciepły oddech osiadł na szybie sprawiając, iż stała się zamglona. Odsunęłam za ucho kosmyk włosów, zupełnie czarnych, miały teraz taki sam kolor jak Jego. Wspomnienia związane z Jakiem znów do mnie powróciły, a ja nie potrafiąc powstrzymać bólu, zacisnęłam powieki. Choć minął ponad rok, myślałam o nich każdego dnia, każdej nocy, w każdej minucie mojego życia uświadamiałam sobie, że ich już nie ma, a ja nadal żyję, nie powinnam. Nie, nie żyłam. Ja egzystowałam, moje serce biło, płuca nabierały powietrza, a ciało się poruszało, lecz w środku już nic nie było, tylko pustka. Taka sama pustka, jak kiedyś w moim domu, taka sama pustka jak w domu Cam.
Dopiero po chwili usłyszałam pukanie do drzwi. Przypomniałam sobie, gdzie się znajdowałam i czym miałam się zajmować. Obróciłam się w tamtą stronę, przywołując na twarz wyraz zobojętnienia. W wejściu stała Natalie z kilkoma teczkami w dłoniach i niepewnym uśmiechem. Wszyscy byli niepewni, delikatni, cierpliwi, nie oczekiwałam tego, nie chciałam tego. Nienawidziłam ich za to, że obchodzą się ze mną jak z jajkiem.
-Panno Collins- przywitała mnie.- Ma pani gościa, szef go przysłał i kazał przypomnieć o pani wizycie kontrolnej.
Skinęłam głową. To też się zmieniło, ojciec zaczął przyjmować moje sprawy jako najważniejsze. Sam doskonale wiedział, że na to było za późno.
-Niech wejdzie- odparłam i skierowałam się w stronę biurka, by zająć należne mi miejsce.
Kobieta ułożyła teczki tuż przede mną i upewniwszy się, że nie chcę nic do picia, ewakuowała się czym prędzej. Nie musiałam długo czekać, by poznać mojego gościa. Słyszałam jak wchodził do środka, jak przemierzał dzielącą odległość, widziałam cień, który rzucił, gdy stanął przede mną i czekając aż na niego spojrzę. Uniosłam głowę, szare oczy wpatrywały się we mnie przenikliwie bez jakiegokolwiek strachu czy niepewności. Nie bał się mnie, nie litował. Patrzył na mnie z pewnością i godnością, znając swoją wartość. Po raz pierwszy od dawna ktoś właśnie tak na mnie patrzył. Zauważył moje blizny i dostrzegłam błysk podziwu w szarych tęczówkach.
Zerknęłam na jego teczkę, a potem znów na niego.
-Witam- odezwałam się tonem, którego tak dawno nie używałam.- Nazywam się Anna Collins, a pan, jak przypuszczam, to Scott Johson?
Uśmiechnął się. Nieznacznie. Prawie w ogóle, ale dostrzegłam to.
-Jak najbardziej- potwierdził.- Choć śmiem stwierdzić, iż dopiero przed sekundą się o tym dowiedziałaś, nieprawdaż?
Dobry był. Rzuciłam mu spojrzenie z ukosa. Bardzo dobry.
-Uznam, że nie słyszałam tej uwagi- odparłam i wskazałam, żeby usiadł.- Ale sądzę, że nic by się nie stało, gdybyś zapomniał o tym, co teraz będę robić.
I jak gdyby nigdy nic, zaczęłam czytać o nim, całe jego życie znajdowało się w moich rękach, w tych teczkach i teraz je poznawałam.
Choć jego samego miałam poznawać dużo dłużej.
---------------
Pokahontaz- Nastroje

środa, 24 grudnia 2014

Wesołych Świąt!

Chciałabym Wam wszystkim życzyć zdrowych, pełnych uśmiechu i rodzinnego ciepła świąt Bożego Narodzenia. Bo nie ważne są prezenty i czy potraw jest 12, 8 czy może 20, a osoby, z którymi spędza się ten magiczny czas.
Życzę Wam również aby Nowy Rok był dla Was pełen radosnych chwil, szalonych przygód, miłości i przyjaźni, by był lepszy niż ten który się kończy i żebyście mogli rozwijać swoje pasje, wykorzystywać każdą sekundę jak najlepiej.
Wasza Mroczna :D

wtorek, 4 listopada 2014

Rozdział 27

Każdy człowiek boryka się w życiu z jedną prawdą, której nigdy w pełni nie pojmie. Musi przerabiać wciąż te same lekcje, popełniać takie same błędy, zanim ich sens dotrze wreszcie do jego świadomości.
----------------
W ciemnym, przesiąkniętym wilgocią pomieszczeniu słychać było tylko jego nierówny oddech. Brak tlenu powodował, że myśli miał zamglone, coraz trudniej było mu oddychać.
Zgrzyt krzesła. Poruszył się, próbując wyplątać dłonie z sznura, który wbijał mu się w skórę przedzierając ją aż do krwi. Czuł jej zapach, zaciskał zęby nadal szarpiąc z całych sił.
Ręce miał ociężałe, nie potrafił ruszać nogami, jakby ważyły tonę. Środek usypiający przestawał działać, ale cóż z tego. Tlenu było z każdą sekundą coraz mniej.
Powoli oczy przyzwyczajały się do ciemności, widział zarys drzwi, oddalonych od niego o półtora metra. Nie było tu okien, szybu wentylacyjnego, a odór gnijącego ciała dochodził do jego nozdrzy, powodując odruchy wymiotne.
Usłyszał jakiś dźwięk na zewnątrz i zamarł na sekundę. Trzy krople krwi kapnęły na ziemię z cichym plaśnięciem, a za drzwiami rozniosło się echo przyciszonej rozmowy.
Przestał oddychać. Przeszli. Dwóch, wykonali dwadzieścia kroków nim zaczęli być niesłyszalni. Na koniec wybuchnęli śmiechem, szyderczym, bezlitosnym i on zrozumiał, że właśnie tak przez całe życie się śmiał.
Wypuścił powietrze z ust i gwałtownie powrócił do próby ucieczki. Krople potu spływały mu po czole, nie wiedział o co chodzi, przecież chwilę wcześniej stał przed tym cholernym budynkiem!
Kolejne kroki, tym razem jakby pewniejsze, bardziej stanowcze. Obliczył, że teraz musi być ich trzech, a może czterech? Nie, trzech. Na pewno trzech.
Zgrzyt zamków w drzwiach, a potem do pomieszczenia wlała się struga światła, oślepiając szatyna. Zmrużył oczy. Parsknął, gdy do środka wszedł Borys.
-Ronan- Ten zdawał się nie zauważyć kpiny.- Same z tobą kłopoty.
Jake oparł się o krzesło, a strużka krwi spłynęła mu po wnętrzu dłoni, środkowym i serdecznym palcu, a potem kapała na podłogę.
-Ciekawe jest to, że o ciebie się nie martwiła.
Zielonooki doskonale wiedział o kogo chodzi. Przygryzł język, a w ustach pojawił się mu metaliczny posmak krwi.
-Wierny jak pies.- Wyciągnął spluwę i odbezpieczył ją, wymierzając w czoło mężczyzny.- Ale mam dla ciebie propozycję.
Szatyn wywrócił oczami. W głębokim poważaniu miał jego propozycję.
-Pomożesz mi, a ta suka nawet jeśli przeżyje, zapłaci za wszystko- przyciszył głos, by na końcu zaśmiać się złowrogo.
Była to prowokacja. Jake zaczął się szarpać, chcąc rozerwać Borysa na strzępy, lecz nie miał takiej możliwości. Wykrzykiwał groźby, wulgaryzmy, coraz bardziej się nakręcając.
-Szkoda.- Wzruszył ramionami.- Bynajmniej już mi nie zaszkodzisz.
I nacisnął spust, a krew prysła dookoła. Kolejna osoba. Bo przecież na liście nie może pozostać nawet jedna osoba.

Kiedy dotarli w końcu do szpitala, Ann nie wykazywała żadnych oznak życia. Jej puls był prawie niewyczuwalny, tak samo oddech. Pielęgniarki jęknęły, a w oczach jednej z nich pojawiły się łzy, gdy zobaczyły ciało dziewczyny. Wyglądała jakby już była martwa. Szybko przewieziono ją na OIOM, lecz z braku pokrewieństwa, nie powiedzieli Leonowi nic. Nie wiedział, czy brunetka będzie operowana, co w jej stanie mogło być ryzykowane, ale jednocześnie mogło uratować jej życie, był pewien że liczą się teraz tylko sekundy, że wszystko leży w rękach lekarzy i tego jak szybko zabiorą się do pracy. On zrobił co mógł, ale i tak czuł, że to zbyt mało.
W połowie drogi przestali za nim jechać, jakby odpuścili. Najprawdopodobniej wiedzieli, że nie ma to sensu. On na ich miejscu zrobiłby to samo, zwłaszcza, że doskonale ją widział.
Kilka minut po tym jak lekarze zajęli się Collins, pod szpital zajechała karetka, wyskoczyli z niej ratownicy, a na noszach leżała nieznana mu, rudowłosa kobieta. Nie widział jej obrażeń, ale zważywszy na to, że zajęli się nią trochę wolniej niż brązowooką, możliwe, że z nią nie było aż tak źle.
Leon schował twarz w dłoniach, mógł zrobić coś wcześniej. Mógł przeciwstawić się Borysowi, jednak tego nie zrobił. Ślepo wpatrzony w swojego nauczyciela, robił to, co ten mu kazał. Tak jakby umysł został wyłączony, a on sam stał się robotem niepotrafiącym samodzielnie myśleć.


Robert Collins wraz z żoną i synem wpadli do szpitala wywołując jeszcze większe poruszenie. Nie można się było dziwić. Syn, który podobno nie żył, pojawia się w szpitalu, a jego siostra i dziewczyna walczą o życie. Nie tylko pielęgniarki były zszokowane widokiem Maxa Collinsa, na Boga, przecież chyba każdy w mieście wiedział, że nie żyje!
Tak również myślała jego matka, która była już strzępkiem nerwów i doktor musiał wstrzyknąć jej coś na uspokojenie, bo niewiadome było, czy jej serce to wszystko by zniosło.
Max dostrzegł Leona, w tym samym momencie co on jego. Blondyn poderwał się gwałtownie, gotowy do ataku, ignorował publiczność. Podbiegł do rudowłosego i zaczął go bić gołymi pięściami, a że ten się nie bronił, Collins jeszcze bardziej się nakręcał. Najprawdopodobniej by go zabił, gdyby ochrona go nie powstrzymała i nie wyprowadziła na zewnątrz. To był najgorszy dzień jego życia.

Mijały godziny, a każda z nich ciągnęła się i trwała jakby rok. Borys w zaskakująco szybkim tempie zwiał, tak samo jego ludzie. Leon siedział jak najdalej od Maxa, już opatrzony, z kubkiem kawy w dłoni, czekał na diagnozę. Nie powinien tam być, ale nie mógł zmusić się do wyjścia. Nie mógłby wytrzymać sam ze sobą. Brat Anny również zażył leki na uspokojenie, lecz w jego przypadku nawet one nie były w stanie go uspokoić. Mężczyzna miał łzy w oczach, bezsilność to za mało by określić jego stan. Kiedy dowiedział się, że Jared odszedł, już nie wytrzymał. Nic nie mówiąc podniósł się z miejsca i wyszedł, a nikt aż tak bardzo nie wybierał się na drugi świat, by go zatrzymać.
Victoria wsparta na ramieniu męża, brudziła mu koszulę, makijażem, który spływał wraz ze łzami. Dygotała, będąc przerażona myślą, że może stracić jedyną córkę. Straciła już syna, potem drugiego, choć ten na szczęście żył, a teraz miała stracić dodatkowo córkę. Żadna matka by tego nie wytrzymała.

Trzy dni później odbył się pogrzeb Jareda i Cam, a kolejnego dnia Jake'a. Na żadnym z tych pogrzebów nie było Anny. Niebieskooki z trudem udał się na pożegnanie przyjaciela, a z myślą o siostrze i o tym, że na pewno chciałaby być, poszedł również pożegnać Camillę i Jake'a.
Matka Camilli załamała się psychicznie i tuż po ceremonia państwo Baker wyjechali z Los Angeles. Z dziewczyną Jareda było wiele gorzej, bo ona podcięła sobie żyły, opuszczając ten świat w nadziei, że po śmierci znów spotka ukochanego.
Tylko Brown'owie mogli uchodzić za szczęściarzy, bo Emily bezpiecznie do nich wróciła, a Paul powoli powracał do zdrowia.

Stan Juliet był stabilny, wyszła z wypadku tylko z niewielkim uszkodzeniem ciała, w szpitalu spędziła tydzień, a potem wspierała Maxa.
Anna pozostawała w śpiączce przez ten czas, znajdowała się nadal na oddziale intensywnej terapii i można było patrzeć na nią tylko przez szybę. Collinsowie i Juliet zmieniali się co kilka godzin, by w razie gdyby dziewczyna się wybudziła, reszta szybko się o tym by dowiedziała. Lecz tak się nie stawało.
Mijały kolejne dni, a jej stan się nie zmieniał. Podpięta do różnych urządzeń, które za nią żyły, leżała w łóżku. Nikt nie chciał przyjąć do wiadomości, że dziewczyna umrze. A zwłaszcza Paul, który spędzał w szpitalu większą część doby. Wykłócał się z lekarzami, dopuszczał się bójek, ale wykłócił to, iż mógł siedzieć przy nieprzytomnej brunetce. Trzymał ją za zimną dłoń, głaszcząc i całując. Nie raz z oczu płynęły mu łzy.
Minął miesiąc, a potem jeszcze tydzień. Lekarze zdecydowali, że już nie ma szans by dziewczyna się wybudziła, dzisiaj mieli odpiąć wszystkie urządzenia.
Brunet siedział przy jej łóżku, wpatrywał się w nią, modląc na zmianę zaklinając Boga.
Poruszyła palcem.
Była nadzieja.

W każdym rozdziale swojego życia czegoś się uczę, z czegoś czerpię lekcje. Coś dostaję i coś zostaje mi odebrane. Czasami myślę, że już nie będzie dobrze, ale są one. Gwiazdy. Upadają, jak i ludzie. Nie widać, żeby się podnosiły, ale to robią.
Bo chcą istnieć, bo wiedzą, że jest tylko...
TU i TERAZ

KONIEC CZĘŚCI DRUGIEJ
---------
*"ZAWSZE PRZY MNIE STÓJ"  Carolyn Jess-Cooke
Rozdział nie jest taki, jaki miał być. Mogę przyznać, że jest jednym z najgorszych tej części. Wiem to, ale nie potrafiłam inaczej tego zakończyć. Nie potrafiłam zrobić WOW po którym każdy by płakał i którego każdy się spodziewał. Może jesteście zawiedzeni, może nie będziecie chcieli już więcej czytać tego co piszę, zrozumiem to.
Jeśli chcecie, wyczekujcie trzeciej części. Ja tu wrócę, nie wiem jak Wy. Ale chcę teraz podziękować wszystkim, którzy tu byli, którzy mnie wspierali i trwali ze mną na dobre i na złe. 
Dziękuje, że czytaliście rozdziały lepsze i gorsze, choć tych drugich było więcej, czasami nie dawałam z siebie wszystkiego, nie pisałam tak, jak chciałam, ale Ann była częścią mnie i nawet jeśli już nigdy nie miałabym o niej pisać, to jej osoba ze mną pozostanie.
To nie koniec, to dopiero początek.
Do napisania. 

sobota, 11 października 2014

Rozdział 26 (cz.2)

"słyszę słowa od których włos jeży się na głowie, o rany rany jestem niepokonany"
-----------------------------
Kiedy mnie wyprowadzali, Emily piszczała, krzyczała i miała w oczach łzy. Nie próbowałam jej uspokoić, pocieszyć. Nie okłamywałam, że wszystko będzie dobrze, że do niej wrócę. Nie miałam już na to siły, byłam coraz słabsza.
Chwiejnym krokiem weszłam do pokoju i poczułam uderzenie w plecy, przez co upadłam ponownie na twarz. Nie syknęłam, jęknęłam, nie wydałam żadnego dźwięku. Kiedy nie masz siły na oddech, zapominasz nawet jak wydaje się dźwięki.
Kopniakiem obrócono mnie na plecy, przymknęłam oczy. Stał nade mną i byłam pewna, że miał w dłoni rewolwer. Słyszałam jak oddycha ciężko, jakby trudno było mu mnie zabić. A to dobre.
Odbezpieczył broń, a ja wstrzymałam oddech. Uniosłam powoli powieki i wtedy rozniósł się dźwięk wystrzału.

Blondyn nerwowo zerkał na licznik prędkości, co chwilę przyspieszając i zwalniając, by być w zasięgu Juliet i Jareda. Z trudem utrzymywał panowanie nad maszyną, która jak wszystkim dobrze wiadomo, do najlżejszych nie należała i w tym momencie dużo trudniej było mu ją prowadzić.
Kropelki potu spływały mu po czole, karku i plecach, gdy powietrze boleśnie wbijało mu się w skórę. Wymijał kolejne samochody, ignorował trąbienia i niezadowolenie innych uczestników jazdy.
Czuł, że było za późno. W jego głowie była tylko myśl, że nie zdąży, że się spóźni i zawiedzie swoją siostrę.
Twierdził, że był zobowiązany do zapewnienie bezpieczeństwa młodej Collins.
Nie zorientował się, gdy powoli zaczął dochodzić do dwustu trzydziestu, a cała przestrzeń wokół niego rozmazywała się.
Juliet siedząca w samochodzie z przerażeniem patrzyła na poczynania swojego chłopaka. Widziała, jak coraz bardziej się od nich oddala, z czasem coraz trudniej było jej go dostrzec i była pewna, że nie skończy się to dobrze. Próbowała szybko coś wymyślić, by uspokoić trochę Maxa i przekonać go by zwolnić, lecz gdy tylko zbliżali się do niego na odległość kilku metrów, ten znów przyspieszał i znikał w tłumie innych pojazdów.
W pewnym momencie dosłownie kilka sekund dzieliło motocyklistę od zderzenia z minivanem i tylko jakimś cudem nie doszło do tragedii.
-Jared, kurwa mać, zrób coś!- warknęła na bruneta, który mocno zaciskał dłonie na kierownicy i powoli zaczynał tracić panowanie nad pojazdem.
-On oszalał, nie widzisz tego!- Jaredowi także zaczęły puszczać nerwy. Nie potrafił się uspokoić, zachować zimnej krwi i było to aż zaskakujące, no bo przecież, on i Max znajdowali się wiele razy w takich sytuacjach. Wiele razy były na pograniczu życia i śmierci i zawsze im się udawało. Tyle, że zawsze nie chodziło o rodzinę. A rodzina była dla nich najważniejsza.
Zaczęli się kłócić, coraz bardziej przestając zwracać uwagę na Maxa i na to co dzieje się na drodze. Nie był to dobry pomysł, żeby jechali wspólnie, ale przecież nikt nie mógł przewidzieć tego, co się stanie.
Gdy Jared był zajęty odpowiedzeniem, dość wulgarnym słownictwem, samochód zaczął skręcać i wjechał na przeciwny pas ruchu. Pojazd poruszał się prędkością ponad stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę, a zza zakrętu wyłoniła się ciężarówka...
Było za późno, gdy oboje zdali sobie sprawę, z tego co się dzieje. Było za późno, gdy chłopak spróbował skręcić i wyminąć jakimś cudem pojazd. Było za późno, bo ciężarówka właśnie wbiła się w samochód, a on przekoziołkował kilka metrów...

Gdy kula przebiła bluzkę, przecięła skórę i trafiła w brzuch Anny, w pomieszczeniu oddano drugi strzał, tym razem nie przeznaczony dla niej.
Ona z trudem chwyciła się za bok, nie mając siły by jakkolwiek zatamować krwawienie. Obok niej zjawił się rudowłosy mężczyzna i pochylił się nad nią opiekuńczo. Widział, jak dziewczyna powoli gaśnie w oczach, jak w czekoladowych tęczówkach znajduje się tylko niewyobrażalny ból i znienawidził swojego ojca za wszystko, czego zrobił.
Upewniwszy się, że nikt go nie przyłapie, przeszedł do pomieszczenia, w którym przetrzymywano nastolatkę i oddał śmiertelny strzał facetowi, który kilka sekund wcześniej postrzelił brunetkę. Kilka sekund, właśnie o tyle się spóźnił i właśnie tyle mogło się przyczynić do jej śmierci.
Delikatnie wziął Collins na ręce i zdał sobie sprawę, że jest dużo chudsza niż gdy zaczął pracę jej ochroniarza. Nie miał pojęcia, kiedy ostatni raz coś jadła, ale to tylko utwierdzało go w przekonaniu, że ma mało czasu, a przecież szpital był tak daleko...
Poruszał się pustymi korytarzami, wiedząc, że niektóre z nich od dłuższego czasu w ogóle nie są używane. Przedostał się do podziemnego garażu i jak najszybciej podbiegł do samochodu, w ogóle nie czując obciążenia na rękach. A przecież brunetka nie była typem dziewczyny, które mają bzika na punkcie swojej wagi, a ona sama trenowała, by być wysportowane i silna, tyle, że teraz nie było tego w ogóle widać.
Położył ją na tylnym siedzeniu i jeszcze raz upewnił się, że jej serce bije. Pochylił się nad jej ciałem i próbował chociaż w małym stopniu zatamować krwawienia. Na jej ciele znajdowało się tyle krwi, że nie mógł określić jak bardzo jest ranna. Widział ranę po draśnięciu kulą na prawym ramieniu, kolejną na drugiej ręce od łokcia do ramienia, zadaną nożem, twarz i włosy we krwi. Wyglądała jakby jakiś bokser zrobił sobie z niej worek treningowy. Dziewczyna nie miała szans na przeżycie i coraz bardziej zaczęło do niego to docierać, ale tym samym dodawało mu to większej motywacji. Zatrzasnął drzwi, obszedł samochód i usadowił się na miejscu kierowcy, w tej samej chwili, gdy z budynku zaczęło wybiegać kilku goryli, najwyraźniej zauważyli jego kradzież.
Zaklną pod nosem i wyjechał z garażu póki jeszcze miał na to szanse.

Max spojrzał w lusterko i jego świat, który i tak był w katastrofie, teraz kompletnie się zawalił. Poczuł ogromny uścisk w klatce piersiowej, kiedy samochód zderzył się z ciężarówką i zaczął koziołkować po drodze. W jednej chwili cały jego plan, wszystkie nadzieje, że nie jest za późno, wyparowały. Był rozdarty i nie zdawał sobie sprawy, że już od kilku minut nie jedzie, a stoi na poboczu. Nie miał pojęcia co zrobić i tylko tracił czas na myślenie. Chciał zawrócić, a jednocześnie bał się, że przez to nie zdąży do Ann. Ale jeśli pojedzie po Ann, a i tak będzie za późno, a dodatkowo straci kobietę swojego życia...
Ściągnął kask i cisnął nim o asfalt ze wściekłości i bezradności. Dopiero po dłużej chwili zorientował się, że jego telefon dzwoni. Drżącymi dłońmi odebrał i przyłożył aparat do ucha spanikowany.
-Halo?- Głos nie był do niego podobny, jakbym zmutowany, stłumiony.
-Ona umiera- usłyszał w słuchawce opanowany głos Leona.- A mnie ścigają.
Collins nie umiał zrozumieć sensu słów jakie były do niego skierowane. Właśnie tracił wszystkich, grunt pod nogami mu się zawalał.
-Powiadom w końcu Collinsów!- wydarł się na niego rudowłosy.- Inaczej wszyscy umrzemy, rozumiesz?!
Rozumiał, ale nie był w stanie tego zrobić. Z trudem wybrał numer do ojca, wiele razy myląc liczby. Czas, który potrzebował Robert by odebrać, był dla niego jak wieczność. Gdy w końcu usłyszał głos ojca, nie potrafił wypowiedzieć słowa.
-Tato- zaczął.- Zawaliłem...
-Max? Max?! Co się dzieje!
-Miałem ją chronić.... Miałem ją chronić!
------------------
"Jestem Bogiem" Paktofonika

Rozdział krótki, przepraszam.
Już tylko dwa. Wy też nie umiecie w to uwierzyć?
Do napisania

Szablony